Życie w czasie zarazy na andaluzyjskiej prowincji.
Zaskoczyła nas pandemia tak jak miliony innych ludzi. W pierwszych dniach i nocach do zaskoczenia dołączyła bezsenność i kotłowanina myśli. Żadna z nich nie zatrzymywała się na dłużej, ustawiały się w kolejce, wbijały nas w ziemię i paraliżowały. Człowiek przyzwyczaja się nie tylko do dobrego ale też do wielu niedogodności. Po dniach tkwienia w myślowo - bezmyślnym marazmie wreszcie napadła na nas chęć zrobienia czegoś. Czyli sprawdzenia spiżarni. Nauczeni przez życie, że trzeba mieć jakieś zapasy nie zostaliśmy kompletnie bez kasz, mąk, cukrów, soli, konserwowanych i kiszonych warzyw i owoców. Mimo to wypad do „wielkiego miasta“ liczącego 1000 mieszkańców okazał się niezbędny. Miasto wymarło. Od ogłoszenia stanu epidemii minęło 2 dni, a dyscyplina tej małej społeczności kazała nam ściągnąć czapki z głów. Przy wjeździe do miasteczka warowała Guardia Civil – najmniej miła ze wszystkich policji, ale nas nie zatrzymała. Zakupy w aptece, piekarni, warzywniaku i nielubianej przez nas Día zajęły nam niewiele czasu, oprócz nas naliczyłam 4 osoby. Wszystkie przemykały pojedynczo pod ścianami, przy zachowaniu maksymalnej odległości na jaką pozwalała szerokość chodnika. Wbrew oczekiwaniom newralgiczny papier toaletowy i ręczniki papierowe stały spokojnie na półkach. Pomimo tego, że mieliśmy w domu zapasy tych cudów, nie mogliśmy się oprzeć i włożyliśmy kilka zgrzewek do wózka. W sklepach jest niemal wszystko oprócz, rzecz jasna, środków do dezynfekcji oraz maseczek i rękawiczek na jeden raz.
Zszokowała nas cisza na ulicach, popodsuwane pod ściany kawiarniane stoliki i krzesełka i ogólnie pustka. W miasteczku, a raczej w wiosce mieszka dużo starszych ludzi którzy, zwłaszcza mężczyźni, wylegają na ulice i plac o poranku, nie plączą się żonom w kuchni, wracają do domów na sjestę po to, by po niej znowu plotkować i graćw domino. Nie ma kostek domina na stolikach, nie ma zestrojonych w spodnie z kantem i białe lub błękitne koszule mężczyzn w kaszkietach. Jest cisza.
Rozumiem, że zakładanie rękawiczek jest logiczne, że dotykając produktów w sklepach czy pieniędzy możemy przywlec do domu jakieś zarazy ale maseczki? Nie rozumiem. Według oficjalnych danych maseczka nie chroni mnie, więc nie chroni również Ciebie ani nikogo. Po co wobec tego je nosimy? Kto nas otumanił? Jak mogliśmy uwierzyć, że skoro maseczka nie chroni mnie to chroni mijanego pieszego. Przecież on też ma świadomość, że maseczka go nie chroni. Po cholerę stroimy się w ten kawałek bezużytecznej szmatki?
Za kilka dni okazało się, że rzeczywistość wygląda jeszcze gorzej bowiem zza raportów o ogromnych spustoszeniach wywołanych koronawirusem dochodzi coraz głośniejszy krzyk molestowanych kobiet i dzieci. Przemoc domowa stała się pochodną pandemii. Ludzie nie umieją nagle zacząć żyć ze sobą, zamknięci w domach i mieszkaniach, skazani na swoje towarzystwo przez 24 godziny na dobę.
Ratusz, na facebookowej stronie chwali się tym, że do tej pory nikt nie zachorował, że żyją wśród nas społecznie odpowiedzialni ludzie, którzy odkażają codziennie ulice, plac i newralgiczne punkty miasta. To dobre wiadomości, zła jest taka że znak stopu dla przemocy domowej, który stoi przed budynkiem urzędu nie zatrzymał wyładowywania frustracji jednych ludzi na drugich, najczęściej najbliższych.
Pandemia trwa, żyjąc w oliwkowym sadzie oddalonym od najbliższego miasteczka o 4 km i o 1 km od najbliższego sąsiada mamy coraz to nowe ograniczenia, których nie zamierzamy łamać: nie możemy wychodzić z domów z innych powodów niż zakupy w najbliższym spożywczaku, warzywniaku, drogerii, aptece, czy wyjście do lekarza. Spacer z psem możliwy jest w określonych godzinach w odległości 200 metrów od domu, w samochodzie kierowca siedzi z przodu, bo jakżeby inaczej, a pasażer(ka) z tyłu, obydwie osoby zestrojone obowiązkowo w maseczkę i rękawiczki. Wychodzimy i wracamy do jednego domu czasem do jednego łóżka ale w samochodzie musimy zachowywać pozory obcości i braku zaufania do oddechu samochodowego partnera. Rozumiem, że zakładanie rękawiczek jest logiczne, że dotykając produktów w sklepach czy pieniędzy możemy przywlec do domu jakieś zarazy ale maseczki? Nie rozumiem. Według oficjalnych danych maseczka nie chroni mnie, więc nie chroni również Ciebie ani nikogo. Po co wobec tego je nosimy? Kto nas otumanił? Jak mogliśmy uwierzyć, że skoro maseczka nie chroni mnie to chroni mijanego pieszego. Przecież on też ma świadomość, że maseczka go nie chroni. Po cholerę stroimy się w ten kawałek bezużytecznej szmatki?
Proste, to gra psychologiczna aby nie wywołać paniki która rządy będzie kosztować więcej buz tylko dług publiczny.
OdpowiedzUsuńczasem mysle co wiedza "wielcy tego swiata" czego my nie wiemy a z powodu ktorego zamknieto niemal caly swiat
UsuńMaseczki powinny być obowiązkowe już od samego początku. Nie chronią one jednostki, ale całą populację, ponieważ w przypadku zakażenia (bardzo często bezobjawowego) maseczka ogranicza rozsiewanie wirusa. Większość chorych nawet nie wie ma tego świadomości, dlatego tak ważne jest by traktować wszystkich jako potencjalnie zarażonych. Oprócz maseczek, bardzo mocno transmisję wirusa ograniczyłby zakaz bezpośredniej komunikacji.
OdpowiedzUsuńJa zostane przy swojej logice, ze skoro maseczka nie chroni mnie to nie chroni tez nikogo, bo jaka jest w tym logika? Maseczki wplywaja byc moze na bezpieczenstwo w podswiadomosci, ale w rzeczywistosci niczemu nie sluza. skoro nie chronia mnie, bo czasteczki koronawirusa przenikaja bez problemu przez szmatke czy fizeline, z ktorej jest wykonana maseczka to noszenie ich niczemu nie sluzy. Firmy, ktore je szyja nie zbankrutuja i to jest jedyna korzysc, Mam takie zdanie
Usuń